Piafka-blog wnętrzarski

Piękny poród - historia Magdy

21 maj 2018

Czas na kolejną opowieść w ramach cyklu o pięknych porodach. Dzisiejszą historię polecam szczególnie tym z Was, które nie mają wspaniałych wspomnień z poprzednich rozwiązań ciąży i nie do końca wierzą w bajkę o pięknym rodzeniu. 

Kiedy trafiłam na pracownię mobili MobiLove Magdy, czułam, że nadajemy na podobnych falach. Im więcej rozmawiałyśmy, tym bardziej się w tym utwierdzałam. W końcu pojawiła się tematyka porodowa i okazało się, że ona także przeżyła piękny poród, którego opisem postanowiła się z Wami podzielić.

To wspaniała historia pokazująca długotrwały proces, świadomość własnego ciała, potrzebę kontroli drzemiącą w wielu kobietach. To opowieść o odzyskaniu kontroli, o przejęciu odpowiedzialności za własny poród, o tym, jak różne mogą być porody i jak wiele zależy od czynników zewnętrznych. Spotkanie Magdy i jej córki, choć tak niesamowite, równocześnie było bardzo zwykłe, naturalne. Ale lepiej przeczytajcie o tym same, oddaję to miejsce bohaterce dzisiejszego wpisu.

Piękny poród Magdy

Poród jest boski, bo na pewno nie jest ludzki. W takich kategoriach to doświadczenie wymyka się ludzkiemu rozumowaniu. Nieludzki ból czegoś na wskroś ludzkiego czyni cały ten proces czymś boskim, czymś nie z tego świata. Każda matka tego doświadcza, każda na zawsze zapamięta swój poród – poród swojego dziecka i poród jej samej jako nowej osoby, jako nowej życiowej roli. Do porodu można się przygotowywać, dobrze się przygotowywać, najlepiej z czyjąś pomocą, położnej, douli, innej matki. Ale mimo tych wszystkich przygotowań, w obliczu tego doświadczenia ja osobiście czułam się niegotowa, przestraszona, zwabiona wręcz w pułapkę. Nikt nie mówił, że to będzie aż tak boleć. Bo nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie bólu, którego wcześniej nie doznałyśmy. Jednocześnie za tym bólem kryje się życie, nowe życie, które my właśnie przynosimy na świat. „Wszystko, co na świat, to dobre” – tak mawia moja mama. I rodząc swoje dziecko czujesz, że tego właśnie dokonujesz, dajesz dobro. A ból jest częścią tego procesu, po prostu.

I towarzyszył mi przy obydwu porodach, choć były one zupełnie inne. Rodząc swoją pierwszą córeczkę bałam się bardzo porodu, czułam, że nie wiem, co się ze mną dzieje, czułam, że pozbawiono mnie kontroli, a co gorsza wiedzy. Ten brak wiedzy wywoływał ogromny strach. Rodziłam w szpitalu. Gdy przyjechałam na oddział, z uśmiechem na twarzy mówiłam pielęgniarce w recepcji, że chyba właśnie rodzę, ale pani powiedziała, że to niemożliwe, bo kobiety, które rodzą się nie uśmiechają. Takie miałam powitanie. Potem przeszłam wszystkie standardowe procedury, wszystkie zbędne przy normalnym porodzie zabiegi, godziny KTG, oksytocyna, w końcu nacinanie krocza i parcie, które dla mnie było najlepszym momentem porodu, bo w końcu ktoś dokładnie poinstruował mnie co mam robić i czułam, że wraca kontrola, że coś ode mnie zależy. Rodziłam krótko, powiedziałam sobie, że dłużej nie dam rady, więc chyba niebiosa mnie wysłuchały, bo o 19 byłam w szpitalu a o 23:55 trzymałam w ramionach swoją pierwszą córeczkę. A do tego czasu płakałam, chodziłam po ścianach, krzyczałam i klęłam na czym świat stoi. Modliłam się do wszystkich matek świata o wsparcie. To pamiętam najbardziej, tę świadomość, że i ja przyszłam na świat w bólu, że i ja właśnie staję się matką. Poczułam więź z wszystkimi matkami i je prosiłam o wsparcie. I być może je otrzymałam, bo gdy już myślałam, że nie dam rady, gdy już myślałam, że prędzej umrę niż urodzę, udało się, skończyło się, nie umarłam. Potem w wielu źródłach czytałam o tym, że ten moment, gdy wydaje Ci się, że więcej nie wytrzymasz, jest momentem przełomowym, że zaraz zostaniesz mamą.

Nie wspominam tego porodu dobrze, niestety. Długo potem płakałam, myślę, że otarłam się o lekką traumę i przez klika lat temat drugiego dziecka zupełnie nie istniał.

Na szczęście czas leczy rany, a moja córeczka i miłość do niej odezwały się pewnego razu i zakomunikowały mi – czas na drugie dziecko. Nie było wyjścia, trzeba było wziąć się do roboty 😊

Pamiętam dokładnie wątpliwości i strach, jaki towarzyszył mi na początku drugiej ciąży. Pamiętałam też wtedy swój pierwszy poród oraz to co mnie w nim najbardziej przerażało – właśnie brak kontroli, niewiedza, strach o zdrowie dziecka. Postanowiłam, że drugi poród będzie poprzez cesarskie cięcie – szybko, w określonym czasie i pod kontrolą. Po jakimś czasie jednak doszłam do wniosku, że może jednak uda się urodzić drogami natury, gdy będę miała zapewnione znieczulenie. Niestety nikt nie był w stanie mi tego zapewnić, czyli sytuacja znowu wymykała się spod kontroli. Znowu nic nie było pewne, wrócił strach. I wtedy pomyślałam sobie, że skoro szpital jest dla mnie tak strasznym miejsce, spróbuję urodzić swoje dziecko w domu. Możecie sobie wyobrazić wszystkie dyskusje, zarzuty, obawy ze strony mojej rodziny. Szczególnie mamy i teściowej, którym ten pomysł się bardzo nie podobał. Mnie natomiast napawał nadzieją i wiarą w siebie, w to, że jestem kobietą i potrafię urodzić swoje dziecko. Zrozumiałam, że ciąża to nie choroba, że jestem zdrowa, silna, że dam radę.

Skoro potrafiłam urodzić pierwsze dziecko, będę w stanie urodzić i drugie, na moich warunkach, w mojej przestrzeni, w moim świecie, w moim domu. Znalazłam lekarza, który miał przyjmować poród, teraz przygotowuje do porodu domowego moją przyjaciółkę. Znalazłam wspaniałą doulę (Zuzanna – autorka mojego poradnika o zabawach z maluszkiem, który można ściągnąć na mojej stronie), kupiłam nawet basen porodowy (może ktoś chce odkupić?), medytowałam, ćwiczyłam, ćwiczyłam nawet krocze przy pomocy Aniball. Słowem – zrobiłam wszystko, by mieć kontrolę nad swoim ciałem, nad swoim porodem. Przygotowałam też tuziny ręczników, podkładów, starych prześcieradeł, bo pamiętałam ilość krwi z pierwszego porodu (potem okazało się, że podczas pierwszego porodu pękła mi szyjka macicy, stąd tyle krwi). Byłam gotowa.

Był 19 sierpnia, czwartek rano. Pamiętam dokładnie ten dzień, bo akurat w czwartki lekarz, który miał przyjmować poród, miał dyżur w szpitalu. Wiecie co to znaczy? Lekarz, który ma dyżur nie może przyjechać na poród domowy. Nie da się, wszystko na nic, trzeba jechać do szpitala… Na szczęście zmienił się grafik i doktor był dostępny. Cud?! Rano odeszły mi wody, przyjechał doktor oraz doula. Ale nie było skurczy. Mimo chodzenia po schodach, mimo słynnego 3xS. Nic. Jedliśmy pierogi z jagodami. Czułam stres. Nie podobało mi się, że jest dzień. Coś mi nie pasowało. Doktor powiedział, że być może nie jestem gotowa. Moja pierwsza córeczka była w przedszkolu, trzeba było ją odebrać, w kuchni był bałagan. Podświadomie czułam, że nie podoba mi się ten moment, że to nie jest moment na rodzenie. Ekipa pomocników porodowych rozjechała się do domów, a ja zostałam ze swoim porodem/nie porodem. Przez pół dnia próbowałam się odstresować , nie było łatwo. Ostatecznie pojechaliśmy do Maka na jakąś bułę. To było jedno z dziwniejszych postanowień, gdyż nie jadam mięsa, a zamówiłam kanapkę drwala! Po tej kanapie poczułam pierwsze skurcze. Najwyraźniej mała w brzuchu nie polubiła śmieciowego jedzenia 😊

Była godzina 22. Położyłam się spać, by nie tracić sił. W nocy budziły mnie skurcze, coraz częstsze. Teraz już wiedziałam, że to nie jest fałszywy alarm, że moja córeczka gotuje się do przyjścia na świat.

Doktor i doula zjawili się około godziny 2, teść zabrał małą Ewę do siebie, w pośpiechu zapominając założyć jej buty…

Zaczął się poród. Byłam spokojna, przygrywała mi muzyczka, zapaliłam świeczki, ciepła woda wypełniała basen porodowy. Wszystko było pod kontrolą, tak, jak to sobie zamarzyłam, jak zaplanowałam. Skurcze powracały ze zwiększoną siłą, z dużą siłą, z małymi przerwami. Doktor mówił, że moje skurcze są wyjątkowo silne, brak było czasu na odpoczynek. Rodziłam, rodziło się moje dziecko, rodziłam tak, jak czułam, że jest dobrze, zgodnie z moim wewnętrznym głosem, tak jak uczyła Ina May Gaskins i Irena Chołuj, którym ten piękny poród zawdzięczam. Uwolniłam wszystko, co było we mnie, pozwoliłam się ponieść fali, czułam ból, ale to był zupełnie inny ból. To było właśnie jak wielka fala na morzu.
Gdy jesteś na desce surfingowej możesz albo dać się przykryć fali, albo możesz wskoczyć na jej grzywę. 
Mnie się udało wskoczyć na falę i płynąc razem z nią, w rytm muzyki i własnych szamańskich śpiewów, jęków, okrzyków. Nie pozwoliłam się skrępować sytuacji, pozwoliłam sobie na wszystko, co czułam, że mi pomoże, wyzwoliłam z siebie samicę, jak to pisała  Maria Romanowska. Rozebrałam się, doula weszła ze mną pod prysznic. Pomagała. Miałam wrażenie, że obydwie bierzemy udział w jakiejś wielkiej świętej ceremonii. Ta więź, która się między nami wytworzyła dała mi pewność, spokój wewnętrzny, poczucie, że wszystko idzie dobrze. I samica urodziła, do wody, bez nacinania krocza, bez kropli krwi, po prostu, po ludzku, naturalnie. Obróciłam się i wzięłam w ramiona moją nową córkę, nie płakała, otworzyła oczka. Uśmiechnęłam się do niej. Zalała nas fala oksytocyny. Wiecie, jak nazywa się ten wystrzał oksytocyny po porodzie? Koktajl miłości. I w tym koktajlu trwałyśmy, na środku naszego domu. Tak się kończy historia mojego porodu. Choć dodam jeszcze jedno. Gdy mąż i córeczka zasnęli w łóżku, około godziny 7 nad ranem, upiekłam tort urodzinowy. Tak byłam szczęśliwa.

A moja starsza córcia, którą dziadek w nocy zabrał do siebie, wróciła do domu nad ranem w nowych bucikach😊





Jeśli wspominasz swój poród jako piękny i chcesz się podzielić własną opowieścią, proszę, napisz do mnie na piafka[at]gmail[dot]com.
Dzielmy się pięknymi przeżyciami, odczarujmy trochę straszne opisy porodowe, których jest w sieci pełno.


Pozdrawiam,
Kaja



Podobało Ci się? Podaj dalej
2 komentarze